czwartek, 28 marca 2024

Kultura i rozrywka

  • 12 komentarzy
  • 10468 wyświetleń

Okruchy wspomnień” (3)

       Tegoroczny, nudny karnawał przeniósł mnie w zupełnie inny świat lat 50/60 gdy bywały zabawy, które niekoniecznie były zabawne a centrum życia towarzyskiego Grajewa ogniskowało się w lokalu gastronomicznym pod wdzięczną nazwą „Mimoza”. Na wychowanie młodzieży zwracano wtedy baczną uwagę. Uczniowie szkół średnich mieli zakaz wstępu do kawiarń, restauracji i tym podobnych, straszliwych siedlisk rozpusty a już zgrozą był sam pomysł o czymś takim jak dancing. Kto by to dzisiaj sprawdzał? W ramach demokracji i wolności od wszystkiego zmieniły się ideologiczne priorytety. Balans w wychowaniu przesunął się od pilnowania moralności do promocji „róbta co chceta”. Na szczęście w Polsce nie doświadczamy zatrutych tego owoców, przynajmniej w rozmiarach problemu społecznego. Młodzież mamy piękną i wrażliwą. No a tamte karnawały? W tamtych latach miały swoje, charakterystyczne kolory epoki.
    Pod koniec lat 60-tych jako młody nauczyciel dorabiałem grą do tańca przez około rok w grajewskiej restauracji. Bardzo to chwalę jako doświadczenie i naukę. Zaczynałem od starej „Mimozy”. Mieściła się na parterze lewej strony kina „Przyjaźń” w miejscu dzisiejszego Domu Kultury, wtedy jeszcze nie istniejącego. Wejście przy schodach prowadzących na ul. Łazienką, wąskie jak na lokal gastronomiczny mimo to zachęcało do środka. Kusiła dobiegająca stamtąd muzyka rozrywkowa. Po przekroczeniu progu tuż po lewej była szatnia odgrodzona od części tanecznej. Za nią parkiet kończył się na podium dla orkiestry ze ścianą z pingwinami. Wyłapywał je wzrokiem każdy nowoprzybyły. Śmieszny malunek, któregoś z dwojga zatrudnionych w PSS plastyków, był częstym powodem pytań o nazwę orkiestry. Zawsze padała z powagą ta sama odpowiedź: Przecież widać. Pingwiny! W rzeczywistości restauracyjne zespoły zwyczajowo najczęściej własnej nazwy nie miały.                                                                               
   Po rozsunięciu półokrągłej kotary oczom ukazywał się widok całej sali przypominający refektarz krzyżackiego zamku. Grube filary (nadal widoczne w GCK) nadawały lokalowi nobliwość. Chodnik pomiędzy nimi prowadził od baru po lewej stronie do toalet po prawej. Wszędzie stały czteroosobowe stoliki z drewnianymi krzesłami. Białe obrusy przykrywało szkło. Na środku każdego stal sobie skromniutko flakonik z szybko więdnącym kwiatkiem o nieokreślonej dla mnie nazwie. Obok niego szklany uchwyt z plikiem rozsuniętych, cieniutkich serwetek. Wyciągnięcie tej pierwszej za jeden z wystających rożków było prawie tak łatwe jak „szóstka” w Totka. Jak na Grajewo był to lokal niemały. Warto wspomnieć o pewnej zalecie, która czyniła „Mimozę” miejscem przytulnym. Otóż pod ścianą za drugim rzędem filarów były loże. Kilka dyskretnych pomieszczeń z wejściem do każdego zasłoniętym lnianą zasłoną. Tam „urzędowali” ci, którzy z rożnych względów woleli spędzić czas bardziej prywatnie. Najczęściej jacyś panowie od sekretnych interesów, znudzeni srogimi żonami mężowie, niezwykłe ważni urzędnicy lubiący wypić nie za swoje a nawet sami sekretarze Partii (pisanej kiedyś z dużej litery). Oczywiście, jak to bywa i dzisiaj, towarzyszyli im akolici władzy, co - przekładając na normalny język – znaczy fundatorzy. Co tam się działo, zwłaszcza na dancingach? Kroniki „Społem” na ten temat taktownie milczą. „Jedzą, piją lulki palą. Tańce, hulanka, swawola…” - chciałoby się powtórzyć za poetą. Fama głosi, że gdy towarzystwo w loży było pod dobrą datą, męskie grono zmiękczała figlarna płeć piękna. O kapitalistycznym rozpasaniu ośmiorniczkami nikt wtedy nie miał pojecia. Aż mi się wzdychać zachciało do tamtych czasów. Najpopularniejszym daniem zawsze i wszędzie był schabowy. Jadło się potrawy sezonowe bez chemikaliów i konserwantów. Warzywa tylko od wiosny do jesieni a zimą surówki ze wspaniale kiszoną kapustą. Do ćwiartki „Wyborowej” najlepszy był „kaleka”. Każda kelnerka w mig to chwytała i przynosiła tatara z jednym jajkiem. Sanepid z jajkami nie wojował a wołowiny starczyło i na ćwiartkę drugą. W każdym razie atmosfera w lokalu była swojska. W „Mimozie” kucharzem był mój sąsiad Janek Perkowski, absolwent Technikum Gastronomicznego w Białymstoku. Codziennie na lekcje dojeżdżał pociągiem. Wówczas koleje państwowe służyły najpierw wszystkim potrzebującym ich zwykłym ludziom. Pamiętam kelnerkę i bufetową panią Helenę Stachurską, panią Stefanię Dąbrowską (też bufetową) i piękną kelnerkę, szatynkę o wschodnich, egzotycznych rysach Wandę Łojewską, pierwszą żonę Tadka z „Ananasów”. Pani Wanda, osoba o kusząco kobiecych kształtach, świadoma swojej atrakcyjności, przyjmowała zamówienie z miną Szeherezady. Jako kelnerzy pracowali także dwaj mężczyźni:  Kazimierz Dobrzycki i drugi, czerwony na twarzy o imieniu Józek, nazwiska nie pomnę.                                     
     Restauracja mieściła się w byłej synagodze, odbudowanej i przerobionej na kino w czasie okupacji sowieckiej. Po wojnie niezagospodarowane pomieszczenia zostały przejęte przez PSS i słusznie. Największy lokal gastronomiczny w Grajewie był potrzebny. Smaczne obiady cieszyły się powodzeniem, nie wspominając jakie to było miejsce na spotkania towarzyskie? Trzy razy w tygodniu odbywały się dancingi. Frekwencja na nich była duża bez względu na porę roku. Grałem w „Mimozie” przez ostatnie kilka miesięcy jej istnienia i o balach i tańcach będzie następnym razem. Aby się zabawić przychodziła spragniona godziwej rozrywki pewna grupka krewkich Grajewiaków, uchodząca za miejscowych chuliganów, gotowych w razie czego przyłożyć każdemu z powodu... albo i bez! Trzeba oddać sprawiedliwość, że towarzystwo muzykalne a jak charakterne? Członkowie zespołu czuli się wśród nich bezpiecznie. A niechby tylko komukolwiek nie podobała się orkiestra? Najważniejsi z nich byli dwaj bracia Leszek i Janek S. moi niedalecy sąsiedzi. W towarzystwie sobie podobnych kumpli siadywali zwykle blisko wejścia do toalet. Przechodzący obok muzyk winien się z nimi przywitać, na chwilę usiąść i wypić kielicha. Dla mnie wydawali się bardziej sympatyczni niż groźni. Sprawy między sobą załatwiali na zewnątrz ale zdarzyło się, że z ich inicjatywy razu pewnego z „Mimozy” zrobił się kowbojski saloon. Świadkiem był mój kolega – saksofonista Janek Zalewski. Zaczęło się, że z dnia na dzień bez powiadomienia został zwolniony grajewski perkusista Wiesiek Ziółkowski. Na jego miejsce przyjechał popularny ełcki artysta gastronomiczny znany w środowisku jako Anders. Wybuchła między nimi awantura o to kto będzie grał? Żaden nie chciał ustąpić. Za nowozatrudnionym stal kierownik restauracji Hirek Werner i jacyś jego znajomi. W sprawy personalne wmieszało się towarzystwo spod toalety. Po pierwszej, werbalnej wymianie argumentów doszło do prawdziwej „debaty”. Od słowa do słowa w powietrzu zaczęły lewitować krzesła, butelki, talerze, nawet cegły. Krzyki, brzdęk tłuczonego szkła, trzaski łamanych mebli przypominały mocne sceny z wyświetlanych piętro wyżej westernów. Wkrótce w bijatyce uczestniczyła cała sala. Widok przypominał marynarską tawernę, z filmu „Jak rozpętałem II Wojnę Światową”. Janek ukrył się z saksofonem za filarem. Zimnej krwi nie traciła dzielna bufetowa, pani Czerwińska. Ofiarnie ratowała butelki z Czystą Zwykłą jak Kargul przed rozsierdzonym Pawlakiem. Skąd u kobiety tyle męskiej roztropności? Spokój z trudem przywróciła interwencja Milicji Obywatelskiej. Mocno wystraszony Anders bezpiecznie opuścił lokal w towarzystwie mundurowych funkcjonariuszy aby już nigdy więcej nie starać się o pracę w Grajewie.

                                                
      Nietrudno było wtedy oberwać za byle co. Niektórzy, tak jak dzisiejsze stadionowi kibole, chyba bardzo potrzebują tej adrenaliny? Oto prawdziwa scena po jednym z dancingów w „Mimozie”. Mój sympatyczny kolega saksofonista napotyka przed wejściem niejakiego Kazika K. Chłopak trzyma zaciśnięte pięści w kieszeniach spodni, kręci się niespokojnie i chlipie. Na pytanie co się stało z oczyma pełnymi łez odpowiada: Wiesz? Ja jeszcze dzisiaj nikomu nie przy………… Rzeczywiście, było już późno. Janek jest kulturalnym człowiekiem. Pewnie mu współczuł. A może i pocieszał?... 

                                                           
       Karnawałowe zabawy były popularne na wsiach. Organizatorem z reguły była  Ochotnicza Straż Pożarna. Mimo dbania o porządek i spokój zabawa w remizie bez bijatyki to nie była zabawa. Każdy pretekst był dobry: kawalerka z jednej wioski przeciwko drugiej albo np. nie damy pokrywać (tfu, podrywać!) naszych panien. Rytuał był prosty. Najpierw ktoś stłukł żarówkę, później w ciemności ostatnie uzgodnienie: „Tylko nie po oczach!”, takie „nie strzelać do pianisty” i zaczynało się. Jeśli bójka przeniosła się na zewnątrz był czas na rozejrzenie się. Wyrywano z płotu sztachety, kołki, organizowano gonitwy z kłonicą lub orczykiem. A jeśli w remizie? Wtedy nie było litości. Rozbierano piec. Wesela także miały swoje pozamuzyczne akcenty rozrywkowe. W powiecie grajewskim długo była komentowania legenda jak to na drugi dzień kowal zdejmował fajerkę ze spuchniętej szyi nieszczęśnika.                                                               
         Atmosferę tamtych latach w „Expressie Wieczornym” oddawał rysunek, zdaje się Szymona Kobylińskigo. Późnym wieczorem na ulicy dwóch podchmielonych zabijaków żąda od jegomościa rozstrzygnięcia zawziętego sporu o kolor księżyca.                                                                               

Panowie! Ja nietutejszy! – pada zlękniona odpowiedź.

                                                                                                                  
     A z kuchni „Mimozy” do dzisiaj czuję swoje dwa, biedne ale i smaczne dancingowe posiłki: zimą ziemniaki ze śmietaną i wiosną porcja szczypioru ze śmietaną i z kromką chleba.

                                                                                                                                                                                             Na zdjęciach: zespół dancingowy restauracji „Mimoza” w Grajewie w czasie Balu Sylwestrowego pod koniec lat 60-tych i dzisiaj już „historyczne” zdjęcie Autora.

 

Felieton z cyklu „Okruchy wspomnień”
    

 

Komentarze (12)

Przypomniał mi się dowcip jaki opowiadał nam kierownik internatu ZSZ w Olecku p.Mossakowski.Mówił tak.Wy na zabawach bijecie się to nie bójka.Posłuchajcie jak ja walczyłem za młodych lat.Podchodzi do mnie przed remizą dwóch zbirów to ja powoli cofam się do tyłu do płotu wyrywam dwie sztachety a jak oni sunęli do mnie to ja w tą dziurę.

A ja pamietam z Mimozy prześliczną i zawsze usmiechniętą kelnerką Alinkę.....

Saksofonista Janek Zalewski.

Odp jest prosta.. Nie ma karnawalow bo ludzie mało zarabiają i nie mają na to kasy. Gdyby tak zarobić minimum 4 tyś zł i żona tez to po opłatach została by spora suma wiec byłoby za co wyjść i pozwolić sobie na restaurację z dancingiem. Tak to zostaje dom i tv przy piwie.

Do Ujak bo nie wiem kto to jest miło mi że poznałeś mnie pozdrawiam Janek

Pamiętam tę Mimozę, niezła mordownia, nikt rozsądny tam nie zaglądał.

Na perkusji to gra pan Genek Gostomski, a nie Władek Ziółkowski.

A kiedys to bylo fajnie.

Były też tzw. czwartki ZMSowskie bezalkoholowe.Kelner przynosił tylko wodę ,wróć oranżadę w butelkach. Raz nam przyniósł ale była nie do picia bo ktoś wcześniej wsypał do niej pety po papierosach. Bohatersko zawalczyliśmy z zawartrością.Pozdro. JanekR.

na jednym zdjęciu. jest witek Gos. a na drugim zdjęcu wiesiek Ziółkowski.

A ja tam widze mojego ojca grajacego na akordeonie.

ja tez widze mojego ojca grajacego na akordeonie pozdrawiam cie stachu

Dodaj zdjęcie do komentarza (JPG, max 6MB):
Informacja dla komentujących
Redakcja portalu nie ponosi odpowiedzialności za treści publikowane w komentarzach. Zastrzegamy mozliwość opóźnienia publikacji komentarza lub jego całkowitego usunięcia.